ďťż
Pranie dywanĂłw, czyszczenie wykĹadzin, mycie okien, sprzÄ
tanie
PO PIĘĆDZIESIĄTCE NA SETCE
Bar nazywał się "Dowcip" Sama nazwa była beznadziejna. Długo ktoś musiał myśleć i wreszcie zniechęcony użył do jej wymyślenia ćwierć tego, co miał pod czaszką. No dobra, może pół. Nie wszyscy też lubili to nudne, zarośnięte miejsce wokół baru, które było resztką dawnego wiśniowego sadu, a dziś straszyło wystającymi, łysymi konarami, złamanymi kiedyś tam, w przeszłości, przez wiatr. Bar był z rodzaju martwych barów. Takich, w których nic właściwie się nie dzieje. Zwykle siadają w nim samotnicy, albo zgłodniali , spieszący się nie wiedzieć gdzie przechodnie. Za to jego wnętrze sprawiało dość miłe wrażenie. I można tam było posłuchać całkiem dobrej muzyki. Wiktor lubił tu wpadać zaraz po otwarciu baru. Powietrze było wtedy chłodne i świeże, a wnętrze lśniło czystością. Jednak tym razem atmosfera wydawała się duszna, czuł lekkie mdłości, takie, jakie dopadają człowieka, kiedy jest bez formy i przesadzi z wysiłkiem. Cóż? Wiktor miał dokuczliwego kaca i trzeźwienie bolało go jak wyrywany ząb. Za ladą, będącą tu głównym elementem umeblowania sali, stały w rzędach butle, butelki i buteleczki. Miały miły wygląd. Całe muzeum trunków z bliskiego i dalekiego świata, które kuszą kolorowymi etykietami, smakami znanymi i tymi domagającymi się poznania. - Stoją tak ciasno, jedna przy drugiej – pomyślał. - Nie zdziwiłbym się, gdyby któraś wrzasnęła. I roześmiał się po raz pierwszy tego przedpołudnia. Ale to jego świadomość czuła się dziś w mózgu jak w za ciasnych butach. Z powodu kaca i z powodu przepołowionego życia. Aż chciało się krzyczeć na całe życie niczym na całe gardło. Cholera! Jest już po pięćdziesiątce! Wczoraj jeszcze nie, ale dziś już tak. Życie mu się przepołowiło, żeż jego mać ! Wczorajsze urodziny nawet się udały. Stary przyjaciel nie zawiódł i uczcili to święto nie-święto. Bo czy mogą być świętem pięćdziesiąte urodziny ? Co tu świętować? Że człowiek się starzeje? No, no! On? Starość? Kumpel miał rację, gdy wznosząc toast, stwierdził, że pięćdziesiąt to dopiero połowa, i że można wszystko. Wciąż można. Bo co? Jakby tak w spokoju i zdrowiu, to ma całkiem dużą szansę, że stu lat dożyje. Czemu nie ? Zatem dopiero połowę zaliczył. Pomasował lewe ramię, chcąc pozbyć się dziwnego, promieniującego z klatki piersiowej kłucia. Kac kacem, a może to początek grypy? Czuł się dziwnie – niepokój był dziwny. - Muszę się napić – zarządził. – Wtedy od razu dzień wróci do normy. U barmanki zamówił czystą. Bo co może być lepszego niż setka czystej wódki wypita na drugi dzień po dobrym pijaństwie, pijaństwie z dobrym trunkiem, w dobrym towarzystwie? Zimna i czysta. Oszroniona przeźroczystość w mocnym, grubym, szklanym kieliszku. Lodowata, a rozgrzewająca jak gorąca dziewczyna. I tylko brać, brać, wypijać i smakować! Żeby zapiekło, żeby do utraty tchu! Wiktor przełknął ślinę, ale nie podnosił kieliszka do ust. Westchnął ciężko. Delektował się tym, co i tak nastąpi za chwilę. O żeż jego mać! Jak z dziewczyną, jak z dziewczyną przed - tak się pragnie! A ile miał tych dziewczyn? No, tyle ile chciał. Dawał, żeby brały. Dawały, to brał. Szpakowaty Wiktor podobał się kobietom, nie miał z tym problemu. Wysoki, szarmancki, ciepły – robił dobre wrażenie. Odwrócił się tyłem do baru i zerknął w okno. Patrzył na łyse, wiśniowe gałęzie połamane kiedyś tam, w przeszłości, przez wiatr. Przemijanie, żeż jego mać! Do tej pory nie myślał o żadnej śmierci, przemijaniu, umieraniu i cholera wie czym. Pięćdziesiąt lat to pół wieku, jeżeli człowiek jest przed, ale jeżeli jest to reszta życia, to wcale nie wydaje się długo. Widok wiśniowych gałęzi powoli się rozmazywał, a w ich miejsce pojawiły się inne obrazy. Kobiety. Spokojne, kłótliwe, nieśmiałe i rozpustne. Różniły się kolorami włosów i sukienek, charakterami, nosami, uszami, pantoflami. Kilku zburzył ich spokój, kilka spojrzało na niego jakby zrobił coś złego. Niestety, kobiety starzały się szybciej niż on. Więc gonił. Gonił za kasą, za kolejnymi rzeczami, które pragnął mieć, zapracowywał się w redakcji, pisząc popularne felietony. I bywał zadowolony. Z dobrze płatnej pracy, ze srebrnego Mondeo, z dużego mieszkania po babci, z kobiet, które się przy nim kręciły. Zadowolenie, żeż jego mać! Radość życia, która - zamiast przyjść i wypełnić go całego - była wyciskana niczym pasta z tubki. A teraz ? Wypić wódkę od razu ? Sporo jak na jeden haust. Szkoda wypić całość i nie mieć nic. Może podzielić na pół? Zrobią się z tego dwie pięćdziesiątki. Jedną wypije, druga trochę poczeka na konsumpcję. Jak jego życie. Jak te jego lata, żeż ich mać! Przez moment zaniepokoił się nudnościami, ale zaraz chwycił kieliszek, uniósł w górę. No, to na pohybel im! Tym wszystkim, którzy kwękają, kaszlą, narzekają. Tym, którymi włada starość. I za życie, za kobiety, które idą za nim jak w dym. Wypił duży łyk, oblizał wargi i wreszcie poczuł jak mu się ta pięćdziesiątka, ta połowa setki, rozlała ciepłem po wnętrzu. Och, żeż jego mać! Żyło się nie najgorzej! Trochę piekło, ale w sumie czysta przyjemność. Dobra wódeczka, szybko wchodzi, bez emocji. A w kieliszku, zwanym przez znawców knajp karczmiakiem, spokojnie czekała na niego druga połowa. Jak życie, żeż jego mać! Jak jego życie! Po wypiciu Wiktor poczuł się dużo lepiej. W barze jak zwykle słychać było spokojnego bluesa, monotonny warkot lodówek, podzwanianie szkła oraz pomruk rozmów. Za oknem słońce było mocne i tworzyło ostre, mało sympatyczne cienie. Wiktor kołysał się w rytm melodii. Siedział pochylony, z głową przekrzywioną, jakby nasłuchiwał tylko jednym uchem. - Życie ty moje ! – szepnął w końcu pod nosem. - Mogę wszystko! A tyle ma jeszcze do wymyślenia, do napisania, do zrobienia! Teraz to dopiero się zacznie. Teraz trzeba szybko i mocno żyć. Na pesymizm mogą sobie pozwalać młodzi, a dojrzali mężczyźni już nie mają na to czasu. Tak! Do przodu i niech tam! Brać wszystko dla siebie, bo to już druga połowa biegu na setkę. Rozejrzał się przytomniej po sali i ją zobaczył. Nie szukał, a sama mu wpadła w oko. Siedziała niemal na wyciągniecie ręki, z głową pochyloną nad talerzem. Najpierw zobaczył pomalowane na czerwono pazurki, delikatne szponki, długie, niby drapieżne i nieujarzmione, a takie cukiereczki słodkie. Rozdrabniała nimi bułkę, by wkruszyć ją do zupy. Małe kobiece dłonie i zwinne paluszki przerabiające kromkę bułki na małe okruszki, które sypała do talerza jak dla ptaszków. Sama była jak ptaszek. Maleńka. Nie, żeby była niskiego wzrostu, tylko taka jakaś wzruszająca, kobieca. Świeża jak wisienka z wiśniowego sadu, który tu kiedyś obok baru rozkwitał. Apetyczna i , był tego pewien, pachniała owocowo. Piękna, młoda dziewczyna o złotych włosach związanych na czubku głowy w puszysty koński ogon. Och, zeż jego mać! Jak spełnienie najśmielszych marzeń. Spojrzał poniżej twarzy i zobaczył kobiece krągłości. Dwie bliźniacze brzoskwinie, które stykając się tworzyły linię serduszka. A dalej to wzrok poleciał już na nagie, smukłe uda, które odsłaniała mini spódniczka. Nerwowo przełknął ślinę. Poczuł suchość w gardle i zaczął kaszleć. Przez chwilę bał się, że ten kaszel nigdy nie ustanie. Ale przeszedł. Roześmiał się przejęty. Bo nogi u kobiety mają duszę. A te nogi miały w sobie tyle duszy, jakby pozbierały ją od wszystkich kobiet , które znał. Opalone, napięte, wysmukłe. A ich wewnętrzna strona to jak atłasowa formuła. Nie dotknął, a wiedział jakie są. Ciepłe i miękkie. Wpatrywał się w dziewczynę i w końcu ona złapała go na tym. Po czym nieznacznie przeniosła wzrok na talerz z zupą i już było tak, jakby on w ogóle nie istniał. Ale Wiktor czuł, że istnieje, o żeż jego mać, jak czuł. Bez zdziwienia nawet czuł , że robi się go trochę więcej. Tak, tak. Napala się jak głupi. I było jeszcze coś. Przyłapał się na tym, że zapragnął ją zobaczyć we własnym domu, na swojej poduszce. Ale nie, żeby przyszła i odeszła jak inne. Chciałby ją mieć nie na chwilę, nie na randkę, a na zawsze. Chciałby ją mieć tak normalnie i widzieć jak egzystuje na co dzień. Żeby mu podawała taką zupę jak ta, która dziś jej dymi z talerza, żeby posiedziała z nim na fotelu, muzyki posłuchała, żeby mógł jej pokazać te wszystkie muzea świata, które tak kochał, żeby, no, żeby była jego kobietą. Może nawet mieliby syna? I żeby nie było tak, że ona przychodzi, a jego nie ma, bo on sobie akurat odreagowuje z wódką w barze. Bo wtedy ona mogłaby przestać w niego wierzyć i w ogóle w sens wszystkiego. A bardzo pragnął, żeby wierzyła. Po prostu nie chciał już dalej czuć tej męczącej beztroski, która pozwalała na swobodę życia i brak odpowiedzialności za kogokolwiek. Nie był typem samotnika, a od dłuższego już czasu był sam. Rozwód i wiele kobiet po nim, po tej jego niezbyt udanej żonie. Lubił tamte kobiety, ale lubił też wypić piwo „Korona” prosto z butelki, do której wrzucał uprzednio cienki, zwinięty plasterek cytryny. Lubił to piwo wypić akurat do „chili con carne” i lubił też wygodny fotel w dużym pokoju swojego mieszkania. Lubi się wiele różnych rzeczy mieć i robić. Lubił! A on pragnął teraz czegoś ludzkiego, co to może nie konieczne musi być od razu wielkie niczym ocean , choć powinno być najprawdziwsze na świecie. Tak. Miał w życiu dużo kobiet, ale teraz zapragnął, żeby jedna zastąpiła mu wszystkie. Chryste! Przebył pierwszą połowę drogi i wciąż był samotny. Pięćdziesiąt lat! No to teraz trzeba chłonąć wszystko, co niesie los. Łapczywie i dosłownie. Wiktor nie był facetem, który jest skłonny uczepić się jakiejkolwiek nadziei, czy okazji, ale też nie zdziwił się, gdy naszła go myśl, że rzeczy dzieją się same z siebie, trwają niezależnie od niego, a jeżeli ich chce, musi do nich wrócić, podejść. Poczuł, że się poci. Wstał ciężko i podszedł do stolika dziewczyny z sennym uśmieszkiem na twarzy. Raz się żyje, żeż jego mać! Raz! I wszystko przed nim. Życie czeka. Czeka na niego druga pięćdziesiątka! I połowa z nie wypitej setki. Też cała pięćdziesiątka. Akurat , żeby wypić brudzia. Akurat. Dziewczyna spojrzała, obrzuciła go nonszalanckim wzrokiem i w tym momencie zrozumiał, że jej słowa go rozczarują. Syknęła przez zęby, pogardliwie: - Spadaj, tatuśku! I mruknąwszy pod nosem „stary pierdziel”, dodała głośniej: - Będzie mi tu przychodził z kieliszeczkiem i truł dupę. A potem wbiła oczy w talerz z zupą i zacisnęła usta. Wiktor stał przez chwilę i nie za bardzo wiedział co zrobić. Ktoś wybuchnął śmiechem. O, żeż jego mać! - Nie jestem dobrym facetem – jęknął w duszy. - Chryste! Nie jestem jednym z tych dobrych dla niej facetów. Rumieniec na jego twarzy ustąpił miejsca bladości. W oczach odbiło się zdziwienie z jakim uświadomił sobie porażkę. Na czole pojawiły się krople potu. Bolała go głowa. Potem zaczął się bać i miał dziwne wrażenie zagubienia. Koszmar! Wrócił na miejsce bez słowa. Czuł się tak, jakby przestał istnieć. Nic. Ubranie pełne ciała i nic. Wielkie, okrągłe nic. Powoli pogrążał się w jakąś lodowatą próżnię. Pomyślał: „Do diabła, już po wszystkim. Powinienem czuć się lepiej”, ale zaraz coś uderzyło go w pierś i prawie powaliło. Nie mógł złapać oddechu. Młoda barmanka spojrzała na niego uważnie. - Dobrze się pan czuje? Kiepsko pan wygląda. Wstał ze stołka barowego i osunął się na kolana, potem na podłogę. Chciał się roześmiać, ale wszystko tak bardzo go bolało. Pomyślał o kobiecych ramionach, o tym, że nikt go nie podtrzymuje. Po raz pierwszy zaczął sobie uświadamiać, że ma serce. Cholera, nikt nie trzymał go za rękę, zdecydowany by nie pozwolić mu umrzeć. Zaczęło się opadanie w dół. Zapadł w ciemność. Gdy powróciło światło, lekarz rozpylał jakiś spray pod jego językiem. Po chwili zrobił mu też zastrzyk. - Zabieram pana do szpitala – powiedział. - Potrzebuje pan odpoczynku. Jacyś ludzie w bieli postawili obok nosze. Ból w piersi stał się dotkliwy. Wiktor zerknął do góry na blat baru. Coś z niego ciurkiem ściekało na parkiet. Halogen z sufitu oświetlał przewrócony kieliszek. Cholera! Druga pięćdziesiątka Wiktora, ta nie wypita jeszcze połowa rozlała się na blacie i skapywała na podłogę dużymi kroplami. Żeż jego mać! Bar nazywał się "Dowcip". . |