ďťż
Pranie dywanĂłw, czyszczenie wykĹadzin, mycie okien, sprzÄ
tanie
Diamentowy pył
Sylwester 2011 Ostatni dzień roku zapowiadał się naprawdę magicznie. W każdym razie widok za oknem prezentował się nadzwyczaj baśniowo… W sam raz białego skrzącego puchu, właści-wie tyle – ile trzeba, żeby grudniowe dni dostąpiły majestatycznego, zimowego zaszczytu i przykryły jaskrawą bielą wszelkie brudy jesiennych szarości. Na tyle jednak, by zwały śniegu nie utrudniały ludziom życia. Michalina obudziła się bardzo wcześnie. Jeszcze księżyc wgryzał się w gwieździstą noc, jeszcze daleko było do pierwszych rumieńców świtu, a już pomiędzy kolorytem snów wyraźnie naznaczonych pełnymi kształtami nie do końca uświadomionej nienawiści - noc szkliła skargi skrzypiące nawet w drzewach skutych silnym mrozem. Nieustanny gniew i chęć zemsty torturowały jej zmysły niczym tasaki złowieszczej codzienności. Widocznie tak już musiało być i nic nie można było na to poradzić. Przypomniała sobie swoje młodzieńcze wyobrażenia o życiu na wsi… Co za idio-tyzm! Nadal nie potrafiła zrozumieć, skąd brało się w niej wtedy to głupie przekonanie o sielankowości chłopskich dni… Może z lektur a może z samotności? Jakoś nie mogła tego rozgryźć. Wychowana w betonowym Domu Dziecka, pośród anonimowości i niechęci zabieganych ludzi miasta, miała chyba prawo do marzeń… Kiedy człowiek nie ma pojęcia o własnych korzeniach, wyobraża sobie co najlepsze i najpiękniejsze. Mama, tato, dziadkowie -uśmiechnięci szeroko do kochanej wnuczki, zapach świeżo skoszonego siana i łąka nieopodal, pełna chabrów, kąkoli i krwistoczerwonych makowych panienek… A za wzgórzem zielona ściana lasu, gdzie ukrywa się dobra wróżka spełniająca wszystkie dziecięce marzenia. Nie czarownica, nie! Właśnie najwspanialsza, najdobrotliwsza wróżka! I jeszcze ten czas pozbawiony pośpiechu i podejrzeń… Tak, ludzie zawsze uważali, że jeśli ktoś wychował się w Domu Dziecka, musi mieć skazę w genach i coś złego w duszy! - Niech to wszystko szlag! Może to wcale nie było takie pozbawione racji? - niespo-dziewanie zastanowiła się Michalina. Wczoraj w telewizji prezenter pogody zapowiadał radośnie, że dzisiaj będzie piękny, wyjątkowy dzień. Świat zastygnie w zachwycie, bo nieboskłon sypnie diamentowym pyłem i zalśni magicznie powietrze a nawet rozbłyśnie puchową pierzyną zimowej bieli. Pomyślała, że to znak! Prawdziwy znak od Boga, by wreszcie wyrzuciła z siebie niedobre uczucia i za-częła normalnie żyć, bez żalu, wybaczenia i nienawiści. Czy to było w ogóle możliwe? Czy mogła tak po prostu zapomnieć upokorzenia i krzywdy? Ten straszny dzień, kiedy wreszcie zrozumiała nieuchronność losu, kiedy wydawało jej się, że kończy się świat! Gdy zupełnie nieważnym było, czy to wieś, czy może zgiełk miasta. Taki ból i strach! Przerażenie większe niż śmierć, niż ostatnie chwile życia… - Ty kurewska znajdo! Przyjęliśmy cię z niczym i w podartej koszulinie stąd pój-dziesz, jakżeś przyszła! – po kilku kopniakach od Kuby, ten siarczysty policzek wymierzony przez teściową nie bolał wcale tak mocno. Bardziej łkała dusza i straszny czas wpadał w panikę. Diamentowy pył… Rzadkie zjawisko, choć przecież wcale nie baśniowe i całkowicie wytłumaczalne przez naukę. Michalina zdała sobie nagle sprawę z faktu, że nigdy nie widziała prawdziwych diamentów. Nigdy! I pewnie nigdy nie będzie jej to dane, cóż, taki los… Leżała sama w małżeńskim łóżku, mogła więc kręcić się do woli i przewracać. Zgodnie z przewidywaniami i wieloletnim doświadczeniem była pewna, że Kuba nie wróci w domowe pielesze wcześniej niż po święcie Trzech Króli. Ten idiota zwykł się uważać za czwarty koronowany majestat, któremu należała się pełnia tradycyjnego honoru i ugoszczenia do syta wysoko procentowym napitkiem, aż stracił władzę w dolnych kończynach i musiał wracać na czterech, całkiem jak bydlę! Zawsze tak bywało, zawsze! W świątecznym okresie ludzie stawali się bardziej hojni, bardziej otwarci na drugiego człowieka, więc koło alkoholowego obłędu osiągało prawie przedsionki nieba. - I bardzo dobrze! Dokładnie tak, jak być powinno! Cóż, trudno! Wiejska sielanka! Idylliczna bukolika… Wieśniacza dobrotliwość i chęć wybaczania…. Oczywiście tylko dla swoich, dla tych, którzy tutaj mieli swoje korzenie z dziada pradziada! – Michalina leniwie uspokajała śpiew sennego sumienia. Zapowiadał się kolejny dobry dzień. Ostatnio wiele ich było, aż trudno jej było samej w to uwierzyć. Znów roztańczyła się w sercu iluzja, że i dla niej zaświeci wreszcie jasne słońce a wieczny mrok przestanie wydłużać przerażające cienie. Postanowiła poleżeć jeszcze trochę, poczekać aż wstanie słońce i diamentowo rozświetli zimowy krajobraz… Sylwester, ostatni dzień roku! Pomyślała, że nigdy nie uczestniczyła w karnawałowym balu, nie była na takiej zabawie. Niby po co? Kuba upiłby się w okolicach dziewiątej i wprawiłby ją tylko w zażenowanie i samotny wstyd! Lepiej było nie podejmować takiego ryzyka. Podczas tych wszystkich na pół sennych rozważań czas jakoś się zapętlił i popędził prędzej, a każda ulotna chwila jedynie przez moment stawała się wyrazistym i przykrym obrazem. Potem wstało słońce… Mroźny pejzaż rzeczywiście zalśnił diamentowym pyłem! Baśniowo, pięknie, magicznie… Wprost nie mogła uwierzyć w to nadzwyczajne zjawisko. Na moment zastygła w zachwycie. Wieczny niepokój zamarł szlochem na ustach. Rozsądek wstydliwie uciekał w mroki nocy. Ostatni dzień roku, magiczny! Natleniony blaskiem dia-mentowego powietrza i baśniowo piękny, jak z obrazka kolorowej książeczki dla dzieci. Lśniące kryształki opadały majestatycznie i wolno na drzewa, dachy domów, na śniegową kołderkę puchu, nawet na wielkiego bałwana, którego ulepiły razem z Lenką. Jego kapelusz z dziurawego czerwonego garnka mienił się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Przemarznięta marchewka udająca nos też zdawała się marszczyć i wykazywać wyraźne odznaki życia, jakby pod wpływem diamentowego pyłu… Od dłuższego czasu Michalina czuła, że po prostu musi to w końcu zrobić. Każdego wieczoru przed zaśnięciem obiecywała sobie nadejście tego wielkiego dnia zemsty akurat jutro. Jednak jakoś się nie składało, bo zawsze były pilniejsze prace do wykonania, albo też Kuba zachowywał stan zbytniej trzeźwości. W tym wypadku nie mogła sobie pozwolić na wszczynanie niepotrzebnej i idiotycznej awantury. Co to – to absolutnie nie! I tak miała dosyć pijackich burd bez żadnej racjonalnej przyczyny. Święta minęły tak szybko, w pospiechu, w zabieganiu… Dzieci zjechały do domu i wszyscy domagali się od niej uwagi i obsługi. Jedno tylko było niespodziewanie miłe, tylko to jedno! Tym razem synowie nie pozwolili Kubie, by zbił ją zaraz po wieczerzy wigilijnej, jak to miał w zwyczaju. Wyprowadzili go na próg domu, by ochłonął w mrozie grudniowej nocy. Wrócił potem pokorniutki i spokojnie położył się spać. Po raz pierwszy od wielu lat poszła na pasterkę nieobolała i bez siniaków. W ogóle te święta miały w sobie prawdziwą baśniowość i magię. Ani raz nie lizała ran ukryta w kotłowni za zwałami drewna. Nawet nie płakała. Wprawdzie kilka razy usłyszała od męża, że jest kurwą i puszcza się na prawo i lewo z każdym we wsi, kto nosi portki, jednak dzieci już w zarodku zduszały te pijackie wywody. Coś się najwyraźniej zmieniło na lepsze! Cała szóstka była już prawie dorosła… No, może jeszcze Lenka, podobnie jak i ona, nie mogła uwierzyć w te zmiany. Cóż, miała dopiero dziewięć lat. - Mamusiu, mamusiu? To najwspanialsze święta w moim życiu! Jeszcze nigdy nie czułam się tak szczęśliwa! - szczebiotała bez końca, kiedy razem z dziewczętami myły na-czynia. - I takie już będą zawsze, rozumiesz? Obiecuję, Lenka! – śmiała się Wiktoria. Pierw-sze dziecko, pierworodna – właściwie niepojęte zwycięstwo życia nad śmiercią. Kiedy Mi-chalina była w ciąży, Kuba tak ją pobił, że lekarze nie dawali większej szansy, by dziecko urodziło się zdrowe i całkiem normalne. Jednak Wiktoria zaskoczyła świat. Zdrowa, silna, prześliczna, bez żadnych wad i niebywale inteligentna… Oczywiście, zgodnie z rozkazem teściowej, Michalina wpierała wtedy wszystkim, że spadła ze schodów i stąd te siniaki na brzuchu. Wbrew oczekiwaniom w błękitnych oczach młodego policjanta, którego wezwała pani ginekolog, nie złożyła oskarżenia na męża. Ufała mu i słowom teściowej, że to potworny pijacki wybryk i nigdy więcej się nie powtórzy. - Ty se nie myśl, co możesz syna mojego gnoić! Za nim murem stanie cała rodzina a ty nie masz nikogo! Ino Bogu dziękuj, że gospodarski dziedzic wziął znajdę z Domu Dziecka i byt jej dostatni zapewnił! – słowa teściowej ociekały jadem i nienawiścią. O tak! Stara megiera miała rację! Michalina dostąpiła zaszczytu zasmakowania prawdziwego bytu wiejskiego. Bywało głodno, chłodno i boleśnie. W Domu Dziecka jakoś nie przygotowano jej na te doznania. Tam brakowało zainteresowania i miłości. Tu miała tego niby nadmiar, szkoda tylko, że te uczucia jakoś utraciły pierwotne znaczenie… - Jak nic, i je dopadła alkoholowa dolegliwość! Dopóki cień ogromnych drzew padał na dom i podwórko, Michalina nie czuła się wolna. Ciągle jej się wydawało, że śledzą ją czujne oczy teściowej, ukryte wysoko w kona-rach. Nie mogła tego znieść! Czasem, kiedy wiatr huśtał się na dębowych listkach a zacho-dzące słońce kolorowało świat magicznymi barwami, była prawie pewna, że widzi zamglony cień starej, która przytula się do dębów, czule je obejmuje i woła z niesłabnącą nienawiścią. - To wszystko jest moje! Rozumiesz, znajdo? Jesteś nikim! Ciebie nikt nigdy nie chciał, nawet twoi rodzice! Niepotrzebnie przyszłaś na ten świat, całkiem niepotrzebnie! Z życia mojego syna uczyniłaś piekło i sama w nim zdechniesz! A od moich dębów wara, suko! Wtedy przerażona Michalina uciekała zwykle do domu i szczelnie zasuwała zasłony. Nie potrafiła opanować irracjonalnego leku… Tyle lat, tyle przegranych bitew! Teściowa chyba w jednym miała rację, że ona urodziła się całkiem zbytecznie, przez jakiś błąd albo przypadek. Nikt jej nie kochał, nawet Bóg! Nawet sam Stwórca nie darzył jej uczuciem… Nieustannie przecież posyłał ją na arenę do krwawej walki, niczym nieudanego gladiatora – choć z góry znał nieunikniony wynik potyczki. Przeciwnikom dawał zwycięskie atrybuty, jej tylko bezsilną pokorę. - Dosyć! Już dosyć! - buntowała się, liżąc kolejne rany i obiecując sobie, że do kolejnej walki będzie przygotowana bardziej niż dostatecznie i w końcu jej dostanie się upragniony laurowy wieniec. Buntowniczy nastrój mijał jednak szybko, pobity przez kolejne razy od życia. Niewolniczo zgięty kark, usta odwrócone w nieszczęśliwą podkówkę, niespokojnie spojrzenie i ostro zmarszczone brwi… Nieufność! Niepokój! Wieczny niepokój, przecież ciosy mogły nadejść z każdej strony, nawet z tej najmniej spodziewanej… Gotowość do ich przyjęcia z czasem stała się codziennością. I tyle pośpiechu, tyle spraw, które wymagały natychmiastowego załatwienia. Bywały dni, gdy jedynym miejscem, gdzie mogła usiąść okazywało się siodełko starego, zdezelowanego traktora. Co z tego, że nigdy wcześniej nie prowadziła takich pojazdów, że nie miała prawa jazdy? Wysuszone siano nie pytało o dokumenty, ani zbierające się chmury nie zastanawiały się nad praworządnością Michaliny. Musiała sobie sama poradzić, przecież Kuba najczęściej nie miewał kontaktu z rzeczywistością. Gospodarski dziedzic złożył wszystkie obowiązki na karb znajdy z Domu Dziecka! Musiała pracować, ciężko pracować, by jej dzieci miały co jeść. Nie było innego wyboru, innej możliwości… Dawne wyobrażenia o sielankowości życia na wsi rozmyły się w ciężkiej harówce, w bolesnych razach od męża i w okrutnych słowach teściowej. Nawet sąsiedzi nie traktowali jej dobrze, przecież była obca! Nikt nigdy nie chciał jej pomóc! Nigdy! Zresztą, stara megiera już odpowiednio zadbała o to, by wyrobić synowej odpowiednią opinię. - Nie dam rady! Muszę iść po pomoc do Opieki Społecznej! – wyrwało się jej kiedyś w chwili słabości. - Ani mi się waż, leniwa suko! Chcesz wstydu narobić całej rodzinie? – Wielka Matka nie kryła swego oburzenia, a Kuba wpadł w taką agresję, że złamał jej rękę w nadgarstku. Oczywiście, niczego to nie zmieniło w szerokim zakresie jej obowiązków. Było tylko ciężej, wolniej i bardziej boleśnie. Miała nauczkę i tyle! Po prostu zrozumiała, że jej nie należy się żadna pomoc znikąd i nigdy… Cóż, taki los… Kiedy stara, w sposób dość oczywisty, zaczęła się wybierać na łono Abrahama, Mi-chalinie było jej zwyczajnie żal. Ot, umierał stary, zmęczony człowiek. Żal przecież każdego życia! Nawet takiego. Niczego już nie można było zmienić ani naprawić… Michalina potulnie obsługiwała teściową i starała się być dla niej miła, choć ta nadal zionęła nienawiścią. - Pewnie się cieszysz, że jak zamknę oczy, ty tu będziesz gospodynią! - No, co też, mama wygaduje! Mama wyzdrowieje i będzie żyła sto lat! – podle kła-mała Michalina, byle tylko pocieszyć umierającą. .. Szczerze mówiąc, takiego obrotu spraw nie życzyła sobie w najgorszych, przewidywalnych scenariuszach. - Akuratno! Przecie ty, jak pies z wywieszonym jęzorem, czekasz na moją śmierć! – sapała stara i w takich momentach wcale się nie myliła. Michalina każdego dnia nabierała pewności, że uduszenie podłej czarownicy poduszką nie będzie znowu tak wielkim grzechem. - On tam stoi i czeka na mnie! Mówił, że lubow na wsiegda! Czyli na zawsze, na wieczność, tak to pojmowałam! Czerwony! Bezbożnik! Mama odgrażali, nie słuchałam! Widzisz go? Widzisz? – starej naraz zmieniał się nastrój i widziała w synowej przyjaciółkę i powiernicę. Po kilku tygodniach stało się to nie do zniesienia, tym bardziej że zapobiegliwy Kubuś już zapijał śmierć ukochanej mamusi. Wszystko było na głowie Michaliny, wszyst-ko… Maligna teściowej, opowieści o cudownym Wowie, dzieci i cała gospodarka. Maj 1944 Słońce zachodziło czerwono. Szczęście zdawało się być blisko, prawie na mrugnięcie powiek. Dębowe liście tańczyły na wietrze i rzucały barwne cienie w ostatnich blaskach za-chodzącego dnia. Ciemniała zieleń otulona kropelkami wieczornej rosy. Śpiewały dzwony w parafialnym kościółku. - Lusia! Lubow moja! Ty znajesz, szto ja lubliu tiebia ponad wsio! Ja tu wiernus i my wsiegda budut razem! Żdi mienia, Lusia, żdi! - młody żołnierz o chabrowych oczach, w znienawidzonym obcym mundurze, pachnący machorką i bimbrem mówił tak śpiewnie i pięknie. Jego słowa przenikały nadchodzącą ciemność i tuliły w ramionach wojenny lęk Lusi o pszeniczno złotych warkoczach. Z wolna i jakoś majestatycznie zapadał zmrok. To jedno było niezmienne. Pokój czy wojna, radosny śpiew czy żałobny lament – fazy życia następowały po sobie niewzruszenie… Jak pory roku, jak czas, który za nic miał sobie ludzkie marzenia… Żaden zapach, żaden kolor, żaden odgłos nie bronił przed wciąż potężniejącym strachem! Nic przed nim wtedy nie broniło, nawet miłość… Zapadał zmierzch. Wysoko na niebie nad koronami prastarych dębów zaczynały się zapalać pierwsze gwiazdy. Maj rozsiewał wokół magiczną woń maciejki i konwalii… - Wowa! Oboje wiemy, że nic nie będzie takie, jak tego pragniemy! I ty wiesz, i ja zdaję sobie z tego sprawę… Jedno ci tylko mogę przysiąc, tylko to jedno! Dopóki będą rosły te dęby, w pamięci ziemi zaklnę moje miłowanie i nigdy nie przestanę na ciebie czekać! - w Lusi tańczył lęk, jednak broniła się przed nim dzielnie i z determinacją. Potem było tak gorąco, upał… W spiekocie ciała rozkładają się szybko…. Nie to jed-nak było najgorsze, wcale nie to! Natychmiast rozpoznała twarz Wowy, bo śmierć wcale jej nie zmieniła. Może nawet w jego otwartych oczach, patrzących bezmyślnie w pustkę, więcej było zrozumienia i pogody niż za życia? Na pewno nie było tam przerażenia wojennej pożo-gi! Tylko te kartki porozrywane, wyrwane, wyszarpane z nadpalonej książeczki do modlitwy fruwały pośród drzew owocowych w sadzie ojca. Całkiem jak czarnobiałe i ogromne motyle, które psotny wiatr unosił beztrosko aż pod niebo… Kilka dni temu Wowa pokazywał jej tę książeczkę. Mówił, że to opiekuńczy talizman, który dała mu mama, by go strzegł przed wszelkim złem. Wtedy Lusia zastanawiała się, jaka była mama Wowy i co sobie myślała w tym dalekim nieznanym świecie… Teraz nie miało to już żadnego znaczenia! Nic nie miało znaczenia, bo Wowy już nie było! Nie pomogły żadne talizmany ani matczyne modły! Urwało mu nogę! Leżała kilka metrów od ciała! Lusia nie czuła wstrętu przenosząc skrwawioną kończynę na właściwe miejsce… Właściwie nic nie czuła, może tylko strach, że nadlecą niemieckie samoloty i rozpocznie się kolejna strzelanina. Wciąż dym przysłaniał błękit nieba a wiat zawodził pośród zgliszcz, jakby naprawdę płakał! Ona nie płakała. Nie potrafiła! Łapała te karteczki wypełnione obcym niezrozumiałym pismem całkiem jak spłoszone motyle i wciskała je w rozerwane okładki… Tylko, że wojenny, przerażony wicher ciągle je wydzierał i roznosił po łące… W końcu dała sobie spokój… Pocałowała martwą twarz Wowy i schroniła się w stodole, by w samotności wreszcie go pożegnać nieskrywanymi łzami i głośnym szlochem. Nie chciała by ktokolwiek słyszał jej płacz i rozpacz. - Lusia? Ty znajesz, szto eta lubow na wsiega! – cały czas wydawało jej się, że słyszy te śpiewne słowa ukochanego. Na wsiegda! Na zawsze! Na wieczność! Pierwsze pocałunki pod starymi dębami, słodkie usta chłopca z dalekiego kraju, który podobnie jak ona nie za bardzo rozumiał wojnę, krew i śmierć. Szczerze mówiąc, Lusia nigdy się nie dowiedziała, gdzie zabrano jego ciało, gdzie znalazło miejsce wiecznego spoczynku. Nie śmiała pytać! Miała tylko nadzieje, że oderwana noga, którą w czarnej rozpaczy dołożyła do krwawiącego kikuta, znalazła się tam, gdzie powinna, razem z innymi członkami Wowy. Tak trudno wykręcić się od wspomnień, tak trudno żyć, by zapomnieć! Niby zmienia się czas, w sumie to zmieniają się poglądy, bo rzeczywistość tańczy zupełnie inaczej, i pozo-staje jedno jedyne ale… Nieśmiertelne dęby - świadkowie chwil szczęśliwych, które są jakoś nadal wieczne. Nadal niezmienne. W ich wysokich starych ale zielonych koronach ptaki każdej wiosny zakładają gniazda, wciąż rodzą się nowi skrzydlaci mieszkańcy świata… Wolni, zupełnie wolni, tacy – którzy mogą opuścić nieprzyjazne miejsca i przez błękit nieboskłonu odlecieć daleko. Jak najdalej od morderczych ogni, wybuchów, niepotrzebnych śmierci i okrutnych wojen. Lusia przysięgła sobie, że nigdy nie dopuści do tego, by te dęby, które posadził dawno temu któryś jej prapradziadek na pamiątkę narodzin swoich synów, zostały zniszczone ludzką ręką. Owszem, dopuszczała myśl o wszechmogącej naturze mogącej zrobić pogrom… Jakaś mocarna burza albo świetliste pioruny, ale nigdy człowiek! Nawet kiedy wyszła za mąż i urodziła Kubusia, a zimy bywały straszne i brakowało opału, dęby musiały zostać nietknięte. Tam przecież wciąż krążył duch Wowy i patrzył na nią z miłością w chabrowych oczach. Czasami zupełnie wyraźnie słyszała jego słowa. - Żdni mienia, oczień żdi! Ja wiernus, Lusia, wiernus! Już tylko na to czekała, tylko to miało sens… Zawsze czekała! Nie bacząc na wszyst-ko inne, po prostu czekała… Posiwiała, powypadały jej zęby, przytyła do monstrualnych rozmiarów, zamieniała się w zgorzkniałą staruszkę i już tylko to jedno pozostawało nie-zmienne… Kiedy późnym zmierzchem przytulała się do pnia najgrubszego dębu, znów czuła się młodą zakochaną dziewczyną o długich pszenicznych warkoczach, pełną szczęścia i oczekiwania. Niepokorny czas zataczał ogromne koło, szarość minionych dni, nieszczęść, niespełnień i bólu rozmywały się w niebycie, bo Lusia wciąż czekała na spotkanie swojej wielkiej niespełnionej miłości. Sylwester 2011 Po jaką cholerę były potrzebne te przedśmiertne wynurzenia teściowej? Piękna Lu-sia! Kto ją niby tak nazywał? Chyba ktoś całkowicie ślepy i jeszcze pozbawiony słuchu, jak również węchu! Zawsze zła i ze skwaszoną miną, pełna nienawiści i złośliwego jadu. Tłusty potwór, który miał jeden cel: zamienić życie Michaliny w piekło! Zresztą, udawało mu się to znakomicie… Od śmierci starej minęło już ponad dwa lata. Tak, teściowa umarła gdzieś na początku grudnia, pewnego mroźnego poranka. Michalina pamiętała, że padał wtedy śnieg… Ogromne płatki opadały majestatycznie i wolno. Obserwowała ten taniec gigantycznych śnieżynek i na niczym innym nie mogła skupić myśli. Później czas nabrał rozpędu i tyle spraw było do załatwienia. Na Kubę przecież kompletnie nie mogła liczyć. Sama musiała zorganizować pogrzeb, by godnie i normalnie pochować człowieka, który nigdy, przez całe życie, nie powiedział jej dobrego słowa i w niczym nie pomógł. Jakoś udało jej się z tym wszystkim uporać, tylko że odejście starej w zaświaty niczego nie zmieniło. Wciąż towarzyszył jej strach przejmujący i przeszywający do głębi duszy, nadal wydawało jej się, że śledzą ją czujne oczy teściowej. Ciągle wiatr w rozbieganej gniewnie pelerynie śpiewał słowami babki Ludki. - Jesteś nikim! Tu wszystko jest moje! Nie waz się tykać moich dębów! Pożałujesz, suko, jeśli je tylko tkniesz! Intuicja podpowiadała Michalinie, że kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i unicestwi ukochane drzewa teściowej, naprawdę wyznaczy granice swojej własnej przestrzeni i poczuje się prawdziwie wolna. Nic i nikt już jej nie będzie zagrażało. Absolutnie nic! Nawet Kuba, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej słaby fizycznie, potrzebujący większej ilości alkoholowego nasycenia… Kiedyś bardzo go kochała, teraz po tylu przejściach pragnęła jedynie, by alkoholowy cug zapętlił go całkowicie, uśpił i pozbawił zapominanych pamiętań. Tak chyba byłoby najlepiej, najbezpieczniej… Spinała jego słowa klawiszami nienawiści, rozwieszała je na sznurkach smutku i już nie wierzyła w żaden cud przemiany. Michalina jeszcze przez chwile niespokojnie kręciła się po łóżku. Sen jednak nie nadchodził. Przelotne myśli – pełne niezwykłej odwagi - pierzchały gdzieś daleko w tchórzliwe zakątki szelestu przemijających dni. A świat za oknem był taki piękny! Ostatni dzień roku baśniowo lśnił diamentowym pyłem… Właściwie wszystko jawiło jej się jakoś magicznie, w jakiejś mistycznej poświacie i blasku. Pomyślała nagle, że przecież i jej coś jeszcze należy się od życia. Choćby spokój, chociażby tylko on! Tyle miała marzeń, niby prostych, zwyczajnych, aczkolwiek w jej życiu niespełnianych. Chciała poczuć raz jeszcze zapach deszczu, cieszyć się obserwacją obłoków płynących po niebie i wierzyć, że diamentowy pył niesie ze sobą magiczną moc, nawet dla tchórzy, nawet dla tych, co pogubili drogę w ciemności. Szybko, byle tylko nie popaść znowu w zwyczajowy marazm, Michalina zerwała się z łóżka. Obudziła synów i niebotycznie zaskoczyło ją, że chłopcy nie próbowali jej się sprzeciwić, podjąć próbę odłożenia na czas nieokreślony tych działań. - Super, mama! Dawno powinniśmy już to zrobić! Zawsze wiedzieliśmy, że bardzo cię to dręczy, ale nie miałaś odwagi… Dobrze, że wreszcie przełamałaś ten dziwny lęk! Na moment oniemiała. A więc wszyscy wiedzieli o jej irracjonalnym dębowym stra-chu, choć nikomu się nie zwierzała. Nagle poczuła się doceniona i prawdziwie kochana! Sy-nom nie przeszkadzało nawet, że to Sylwester, że wieczorem wybierali się na karnawałowe imprezy… Cud! Jak nic cudowna moc diamentowego pyłu! Nawet na takim mrozie piła motorowa działała błyskawicznie, podobnie jak powrozy, którymi trzeba było pokierować upadek drzew. W ogóle robota szła jak po maśle, bez żadnych przeszkód. Nie minęło nawet dwie godziny a ukochane dęby teściowej leżały pokotem na śniegu. Diamentowy pył wciąż leciał z nieba i baśniowo rozbłyskał świat. - I co, mama? Lepiej? - uśmiechnął się Adaś. Odwzajemniła uśmiech. – Lepiej, syn-ku! Naprawdę bosko! – skłamała, bo jakoś wcale tak nie czuła. Niby powalone drzewa od-słoniły kawał zimowego nieba, niby przestał ją przerażać ich cień, a nawet śledzić czujne oczy babki Ludki z zaświatów, coś jednak nadal było nie tak… Potężne giganty odcięte od korzeni, spoczywające na śniegu, przysypywane diamentowym pyłem, wcale nie wydawały się martwe. - To koniec, mamo! Prawdziwy the end!- spokojnie oznajmił Jasiek i delikatnie do-tknął jej ramienia. Ocknęła się z zamyślenia i mocno przytuliła obu synów. – Dziękuję, chłopcy! Dziękuję! A jednak to wcale nie był koniec… Kiedy przemarznięci weszli do domu, czekała ich przykra niespodzianka. W drzwiach dużego pokoju stały dziewczynki, jeszcze w piżamach, rozczochrane i z przerażeniem w oczach. Wyglądały, jakby bały się tam wejść. – Mamusiu! Mamusiu, zobacz, co się stało! W naszym domu są straszne duchy! – Lenka podbiegła do matki i mocno wtuliła głowę w jej brzuch. Michalina pogłaskała dziecko po włosach i szybko je odsunęła. Bez zastanowienia, z jakimś całkowitym spokojem, którego nie czuła nigdy wcześniej, weszła do pokoju… Przez moment miała wrażenie, że to jedynie senny koszmar, że natychmiast należy się z niego wybudzić. Mocno zacisnęła powieki i zaraz je otworzyła. Nic się nie zmieniło! Pomieszczenie wyglądało tak, jakby przeszedł przez nie mocarny tajfun! Przewrócona choinka, na której nie ocalała ani jedna bańka czy ozdoba. Wszystko było potłuczone na drobne kawałki, nawet maleńkie lampki oświetlenia. Najgorsze jednak wrażenie robił krzyż, co spadł z gwoździa na ścianie i na dodatek pękł na pół. Żelazny Chrystus leżał z rozłożonymi ramionami, twarzą do ziemi, daleko od złamanego drzewa swej kaźni. Porozrzucane po całym pokoju krzesła a ze stołu, na którym leżał jeszcze świąteczny obrus i wigilijne sianko, wszystko zostało zmiecione, rozrzucone i pomięte. Przez dłuższą chwilę Michalina nie mogła dojść do siebie, by ten zaskakujący widok ogarnąć umysłem i zrozumieć… Co się właściwie stało? To przecież niemożliwe! Okno było szczelnie zamknięte, zresztą ostatni dzień roku był taki piękny i całkowicie bezwietrzny. Z grudniowego nieba wciąż mistycznie spływał diamentowy pył… Zemsta teściowej za ścięcie jej ukochanych drzew! Nic innego! Nagle, nie wiadomo dlaczego, Michalina przypomniała sobie gdzieś przeczytane słowa Arystotelesa. – Nie chowaj nienawiści po wsze czasy, ty który sam nie jesteś wieczny! Zrobiło jej się przykro. Nie chciała przecież mieć w sobie tyle gniewu i braku wyba-czania. Poczuła się wiejską prostaczką pełną jadu i nienawiści. Nie powinna była ścinać tych dębów, nie powinna uśmiercać wielkiej i niespełnionej miłości Lusi i Wowy! Tak naprawdę, teściowa była jej matką, innej przecież nie znała… Podobno rodziców się nie wybiera! Przysięgła sobie, że wiosną, na miejscu starych dębów posadzi nowe i wybaczy wszelkie złe słowa teściowej. Zapomni, przestanie się bać i wreszcie zacznie normalnie żyć! A za oknem diamentowy pył nadal ozłacał magicznie lodowaty świat… Jakoś mistycznie dodawał nadziei. |