ďťż

cd PANI PREZES PRZEZ małe PE

Pranie dywanów, czyszczenie wykładzin, mycie okien, sprzątanie
Zanim kolejka stanie.

Jestem godzinę później niż umówiłyśmy się, ale zaczynam mieć tak jak Ona - wiecznie w biegu. Wchodzę po raz pierwszy w życiu na teren starej szkoły „Uzdrowiska”. O zabłądzeniu nie ma mowy – idę za ludźmi. Nie ma ciżby, choć przy drzwiach do pokoju w którym wydają towar jest około trzydziestu osób. Niektórych znam z widzenia, ale nie przypuszczałam, że się tu spotkamy – jak mało wiemy o bliźnich.
Staję z boku i staram się wejść w kolejkowy nastrój. Starsza pani tłumaczy drugiej, że Chopin czyta się Szopen, ale pisze się „cecha”, bo to jest nie polskie nazwisko, a pisowni nazwisk się nie zmienia. I jak ktoś mówi Chopin przez „cha” to nie ma w ogóle wykształcenia. Pan pomagający starszej pani w pakowaniu przydziału dnia dzisiejszego komentuje: ”pani Mario ale my mamy takie wykształcenie, jak Wałęsa, to niech się pani nie denerwuje tym Chopinem”.
- No tak, no tak, ma pan rację panie Janie. A czy robił pan coś z tego w żółtym pudełku? Ja jeszcze nie bo to za duża porcja dla jednej osoby?
- To sos pomidorowy pani Mario, trzeba zrobić spaghetti, albo pizzę i zaprosić znajomych to będzie w sam raz – tłumaczy pan Jan i pomaga wyjść obładowanej pani Marii, która chwali się, że jej wózek mocny, bo włoski i dzięki temu może dowieźć do domu żywność, bo w rękach nie dała by rady.
Pani Jasia dźwiga wypchaną torbę, a wózek pcha pusty, „ma słabe kółka” i szkoda żeby mi się popsuł – tłumaczy się kolejkowiczom. Drobna kobieta przyszła z dziecięcym wózkiem i torbą rozmiarów szafki kuchennej. Innej, która wyszła na papierosa przeszła kolejka, ale wpuszczają ją bez problemu, bo ta kolejka to starzy znajomi. „Gdzie ta moja mama” robi zamieszanie elegancka kobieta, po czym odchodzi od lady z wypchaną walizką na kółkach.
To jednak krępująca sytuacja – myślę - dodając do tego mnie z kajetem notującą – murowany stres na dzisiaj.
Mam wreszcie prześwit na magazyn. Regały wypełnione puszkami i kartonami, trzy wolontariuszki podają, jak nie na ladę to przez okna, bo tamtędy też się odbywa wydawanie. Cały czas dochodzą nowi uprawnieni. Siwa pani z wózkiem zdziwiona i szczęśliwa, że udało się jej, bo taka krótka kolejka. Pan Jan też już załatwiony: „dziękuję z całego serca” woła objuczony jak dromader i nawet mnie żegna z wielką uprzejmością. Pani z dziecięcym wózkiem i jeszcze większą torbą nie mieści się towar ani we wózku, ani w torbie, ale przepakowania dokonuje się w byłej sali gimnastycznej – są stoliki i można spokojnie, poukładać nawrzucane w pośpiechu przy ladzie paczki.
- Dużo was – pyta laska i wpycha się do kolejki – a co mają? Bo ja tylko konserwy chcę.
Szczuplutki starszy pan obserwuje mnie przez chwilę i w skłonie pokory pyta: czy ma coś podpisać?
Dochodzę i ja do lady i dostępna mi jest machina „wydawki”.
Przy drzwiach sprawdza się legitymacje i za potwierdzeniem wydaje kartkę na żywność (mąka, mleko UHT, ryż, kasza jęczmienna z gulaszem, ser żółty, kasza jęczmienna z warzywami, płatki kukurydziane, makaron z mięsem) z wpisanym przydziałem ilościowym – na dzisiaj, bo jutro już będzie inny asortyment. Przy ladzie odbiera się towar który wolontariuszki pomagają pakować, a przed panią Prezes składa się podpis i potwierdza odbiór. Pani Henia nie ma kartki z MOPSu – bo na wywiad przyjdą jutro, ale żywność dostaje, Ona zna jej sytuację. Nie ma szans żeby go udźwignęła. Musi przyjść tu kilka razy. Pani Kasia narzeka, że nie warto brać.
- To, dlaczego przychodzi pani tu, co miesiąc - pytam.
- Nie, co miesiąc – wyjaśnia pani Kasia tylko, co dwa tygodnie i przychodzę, bo mnie na nic nie stać, a jednak coś tu dostanę.
- To warto przychodzić czy nie? - pytam.
- Warto i to jak warto, a, a, a tak mi się powiedziało. Odchodzi z wielką torbą i pełnym kartonem.
Na wszystkich artykułach jest napis: POMOC UE; Dostarczony w ramach programu pomocy żywnościowej; Artykuł nie jest przeznaczony do sprzedaży; ARR PKPS. Podstawą pomocy jest piętnaście kryteriów, między innymi: ubóstwo, sieroctwo, bezdomność, bezrobocie, niepełnosprawność, choroba, przemoc w rodzinie, wielodzietność - łącznie z alkoholizmem i narkomanią. Młoda kobieta, a raczej dziewczyna prosi się o dodatkowe mleko: „daj jej pięć kartonów” decyduje pani Prezes bez zbytnich ceregieli. Za oknem zamieszanie, ale wszyscy wiedzą, że idzie Piotrek. Piotrek wpada i obcałowywuje panie po drugiej stronie lady po rękach nie mijając mnie i głośno woła: „dziewczyny zapraszam was pod Giewont na Słone. Bliziućko”. Jest trochę zamieszania, ale i wesoło. Towar odbiera przez okno i pakuje do samochodu, kierowcą dzięki Bogu jest kumpel, bo on się dzisiaj nie nadaje na kierownicę (żeby to tylko dzisiaj - kwituje Ula), zza okna dobiega głośne i szczere dziękowanie za każdy podany karton, a po załadowaniu Piotrek wraca i czaruje wolontariuszki z Prezeską włącznie: „aleście dziewczyny zadbane, aż mi żal wychodzić od was”. Zaczynam wierzyć, że na Słonym jednak jest Giewont, bo skąd ten Piotrek taki charmant, jako rycerz spod Giewontu?
- Piotrek, ty, ty żebyś dowiózł to do domu i porządnie rozdzielił - woła za nim pani Prezes, wiesz, że cię sprawdzę.
- Na mój dusiu, że wszystko pod Bogiem dam, jak Pani kazała. Mam kartki to będę wiedział, komu, ile – zapewnia Piotrek grzmocąc się w piersi.
Kolejka rzednie. Pani Stasia przynosi skądeś gorącą herbatę, którą i mnie częstuje, choć na zewnątrz ciepło, ale tu, w magazynach piwniczny ziąb. Po trzech godzinach idę do domu – one zostają, bo może ktoś jeszcze przyjść. Mają czynne do piętnastej. Jest 23.09.2011r.
* * *
Ula wydzwania: czy możesz przyjść siedemnastego grudnia, tak przed dziesiątą, bardzo mi zależy….
- Mogę, zapisze i przyjdę.
Za godzinę dzwoni: a dwunastego możesz, na chwilę, chciałabym ….Weź aparat koniecznie!

12.XII.2011.
Jestem o wskazanej godzinie. Skład ten sam, pani Stasia, Ela i Fredzia no i Ula oczywiście. Czekamy na dostawę paczek Mikołajowych. Jest samochód - wnoszą kilka worków paczek. Ula daje reklamówki „Wedlowskie” i pakujemy do każdej po sztuce gotowej paczki ze słodyczami. Pakujemy, bo u Uli nie ma tak, że jedna chodzi i cyka fotki i notuje coś w kajecie, a reszta z nosem przy ziemi tyra jak na galerach.
Uff. Wrzuciłam osobiście do trzystu reklamówek trzysta słodkich paczek, a Ela z Fredzią dokładają to, co przydźwiga pani Prezes z panią Stasią – która przypuszczalnie będąc z nas najstarszą, nie obija się, wręcz przeciwnie to kobieta „dźwig”. Skąd ona ma taką krzepę? Wybałabuszam już nie tylko oczy, ale i uszy. Kilka pełnych kartonów niesie bez wysiłku – z powrotem zbiera puste, albo już wypchane do granic możliwości reklamówki, z których każda ma do czterech kilogramów. Bierze do jednej ręki cztery (razem osiem) – i zanosi przez długi korytarz do innego pomieszczenia, bo tu się nie zmieszczą wszystkie. Trzynastego przywiozą dwadzieścia ton żywności i gdzieś to trzeba rozładować, najlepiej blisko drzwi, żeby nie dźwigać bez potrzeby. Nie wiem, kiedy przygotuję swoje święta – wzdycha Ula i szeptem się zwierza – nie mam praktycznie nic przygotowane. Całymi dniami jestem poza domem. Ale może jakoś, może jakoś. Patrzę na Elę z Fredzią z nosami przy ziemi, jak trzecią godzinę dokładają do reklamówek wciąż świeży asortyment, który Ula po przeliczeniu donosi – mam déjá vu z pięknej francuskiej okolicy gdzie jeździłam strasznie dawno temu zbierać winogrona – na tak zwany vandanges. Jak już trzeszczał kręgosłup i na moment rozglądałam się po ich cudnym świecie, to spomiędzy rządków winorośli sterczały same tyłki – tak i tu. Dopakowywanie reklamówek wymusza taki skłon. Wynoszę po dwa puste kartony, nie z gorliwości, ale z musu pionizacji, bo jeszcze chwila, a zostanę w pozycji znanej wszystkim pod nazwą „Turek Turka…”.Trwa przeliczanie. Po dwadzieścia paczek ustawiamy po raz kolejny - musi się zgadzać.
Zgadza się.
Kończymy na dzisiaj, ale umówione jesteśmy na jutro, od dziewiątej. Nie wiem jak one, ale ja padam ze zmęczenia.
Fredzia przynosi gorące kotlety, talerzyki, chleb w koszyczku, sztućce i korniszony. Ucztujemy, jak u Wierzynka. Pani Prezes chwali nas żeśmy się tak pięknie uwinęły i choć czuję się jak połamana kołem, nie narzekam, bo żadna z nich nie jęczy. Przyjmuję pochwałę i obiecuję jutrzejszą obecność. Ula wisi na telefonie, przegryza kotlet w biegu, tłuste palce wyciera o karton - spacerując po magazynie - żeby nie zapaćkać klawiatury.
- Usiądź i zjedz jak ludź – mówię, ale ona macha ręką na znak „spoko, dam radę” i dopycha kęs kotleta nadgarstkiem.
Znowu się dziwię, że się Jej chce tej pracy, tego zamieszania, organizowania ludzi, gromadzenia papierów, z których musi się rozliczyć, marznięcia, dźwigania, liczenia i całego tego kołowrotu - ale nie wypowiem tego głośno już nigdy w życiu, bo w jej oczach migocze szczęście, że magazyny przygotowane na jutro. Uff.
Podobno w jakiejś księdze buddyjskiej jest napisane: „rzeczy się robi dlatego, że powinny być zrobione”, ale czy Ula to wyczytała? Wątpię.
W domu, żeby nie strzępy logiki, padłabym na łóżko w butach, ale cudem nie wsadziłam resztek mózgu do reklamówki. Ciepła woda teleportuje mnie aż tak, że rano patrzę z żalem na szklankę lodowatej, nie tkniętej herbaty. Ale magazyny przygotowane na cacy i paczki się zgadzają – myślę – i to chyba początek tej wariackiej choroby Pani prezes przez małe „pe”, na domiar złego zakaźnej. A kysz!!!

13.XII 2011.
Ostatnia kosmetyka. Fredzia składa wczorajsze kartony walnięte za drzwi. Mówi, że ma wprawę. Patrzę, jak sprytnie zamienia stos kartonów w stosik placuszków kartonowych. I na to też trzeba mieć sposób. Ula na lekkiej adrenalinie, choć dla niej to nie pierwszyzna, ja tu jestem w nowicjacie i wszystko to przerasta mnie i przeraża. Jest TIR. Kierowca - jakiś baletmistrz kierownicy tyłem podjeżdża tym kolosem przez ciasne i tak wertepiaste gardło dojazdu - jakby godzinę temu ustały ruchy tektoniczne. Niepotrzebnie miałam mokre plecy patrząc na manewr cofania. Kolos stoi, jak kieliszek kryształowy w serwantce.
Jest i armia młodych facetów. Wyrośli, jak spod ziemi. Może gdzieś tu się chowali, nie wiem, ale jestem zaskoczona, ze każdy zna swój przydział pracy i nikomu nie trzeba iks razy tłumaczyć, co ma robić. Zapełniają się magazyny. Ula dyryguje prawie w skupieniu, ale i sama dźwiga, cały czas przeliczając: 5 x 4 to 20, a….. razy 4 toooo . . 800. Zgadza się! Fajkuje faktury. Sprawdza daty ważności już w progu, bo to one decydują gdzie postawić karton.
Staram się zachować dystans, mimo, że wciągnęła mnie w tę machinę na serio. Pachnie tu drylem wojskowym, choć Ula często mówi: „myślcie dziewczyny, myślcie, bo tylko pracowity tuman rozłoży każdą armie, nawet napoleońską”. Prawda. Pomieszczenie jest byłą szkołą. Długi korytarz i boczne wejścia, jak do klas. Nie sztuka zrobić tu bezmyślnie sto kilometrów, bez ustalenia, co i gdzie, bo przenoszenie z miejsca na miejsce i puste „przebiegi” pełnią rolę porodówki żylaków i odcisków, a nie o to chodzi. Ale łamigłówki to Jej specjalność i radzi sobie z tym koncertowo.
Wszystko idzie sprawnie. Zdarza się, że spadnie z wózka składka jogurtu, z której jeden się rozbryzga na podłodze, Ela bezszelestnie zbiera i towar i opakowanie, żeby się broń Boże ktoś nie pośliznął.
Chylę czoła przez załogą, która w spartańskich warunkach „gra na jednej strunie”, ale wiem, że to zasługa Dyrygenta. I o tym tu też wiedzą.
Pół TIR-a rozładowane. Wychodzę. Nic tu po mnie. Jak mam dożyć soboty, przedświątecznej kolejki i jeszcze to spisać muszę zawalczyć o własną kondycję.
- Przyjdź przed dziesiątą - woła Ula na pożegnanie.
Jasne, że będę. Skaziłaś mnie tym szaleństwem, – ale to tylko cichutka myśl.

17.XII.2011
Ciapie śnieg z deszczem, akumulator mi zdechł. Muszę lecieć piechotą. Jakimś cudem mam czas. Zdążę. Do opisanego wcześniej wertepiastego dojścia do magazynów, dzisiaj trzeba dodać błoto. Ludzi tłum z dziećmi większymi i zupełnymi maluchami we wózkach – jeszcze nie wydają. Idę od tzw, tyłu. Po obu stronach pod ścianami na znanej już czytelnikom sali gimnastycznej stoją kopiate kartony zabawek. Miśki, lalki, tory a nawet stacja kolejowa z okablowaniem. Sprytny i chętny tato pewnie zrobi z tego działające cacko, które będzie wspomnieniem do końca życia. W osobnym kartonie poukładane ubranka dla lalek, są też piłki, autka i właściwie, co dusza zapragnie. Wracam myślami do moich „Mikołajów”. Nigdy w dzieciństwie nie widziałam takiego stosu zabawek. Nawet w przedszkolu u zakonnic nie było takiej miśkowo - lalkowej rozpusty. Hmm…, niby dobrze, że czasy się zmieniły i dla biednych dzieci są zabawki znane z bajeczek TV, ale czemu wtedy ja – nawet nie wiedziałam, że można marzyć o takich cudeńkach?
Fredzia idzie otworzyć drzwi i każe mi się usunąć w głąb. Lawina ludzi wpływa przez korytarz i tloczy się przy ladzie, jak szprotki w zaciasnej puszcze. Są kłótnie i wyzwiska. Przypomina mi się czas sprzed trzydziestu lat, z tą różnicą, że wtedy całąbnoc kolejka stała czekając na dowóz towaru, na który trzeba było mieć kartki i pieniądze do zapłaty. Wielką niewiadomą był też efekt stania, bo często dowieziony towar skończył się w połowie kolejki i reszta musiała odejść z kwitkiem. Tu jest wszystko przygotowane i za darmo. Karteczki nie są limitem towaru, ale koniecznością do rozliczenia się Zarządu przed Agencją Rynku Rolnego – dostarczycielem żywności.
Przebijam się do sali z zabawkami.Mamy i babcie dopychają już pełne reklamówki i kartony pustoszeją, ale szczęście blyszczy w oczach. Dzieci popłakują, ale dzielnie grzebią w zabawkach i zabierają na wlasność każdą zdobycz. Przy stole do przepakowania trwa wizja lokalna otrzymanej dzisiaj żywności i paczki „mikołajowej”.
Starsza pani podchodzi do mnie i z agresją pyta: czy mam jakąś legitymację, dla kogo to piszę? Kto mnie tu przysłał? I to, że nie życzą sobie żadnych zdjeć i opisywania ich.
- Nie mam żadnego identyfikatora. Muszę i o tym pomyśleć, bo bez plakietki najprawdopodobniej następnym razem oberwę bez ostrzeżenia.
Caly czas dochodzą uprawnieni z torbami, plecakami i czym kto ma. Powoli oblężenie maleje i choć większość kartonów zniknęła, a reszta świeci pustkami nikt nie wychodzi bez zabawki, a najważniejsze, że każde dziecko w rączce, albo w obu ma coś! Młoda dziewczyna wchodzi i rzuca niedopałek papierosa przy drzwiach, ale tu czuwa Fredzia. Co ciekawe, Fredzia dzisiaj jest za oddźwiernego, bo nikomu nie przychodzi do głowy zamknąć za sobą drzwi, mimo, że na zewnątrz paskudny ziąb. Kobieta przez komórkę komentuje: tłum ludzi, ale warto! Przyjdź, zajmę ci kolejkę. Gość z tygodniowym zarostem chodzi po sali i oferuje króliczka za tanie pieniądze, ale to żart - wszyscy go tu znają. Patrzę na rozsypane ubranka dla lalek – przechodnie przydeptują - a mnie żal tych ubranek.
Wychodzę. Na zewnątrz nie wiekowe panie palą papierosy. Jedna z nich zwraca się do mnie: „niech pani napisze, że nie tylko kaszę jemy, może dadzą kiedyś coś konkretnego. I proszę mi nie robić zdjęcia, bo wstyd tu stać”. Co obiecawszy czynię.
PS. Szkoda, że pozwoliłyśmy na wykradzenie czasu na chwilę – no cóż - staromodnych grzeczności, jakimi są życzenia. Złożyłyśmy je sobie drogą SMS-ową, co uważam za pewnego rodzaju grzech ciężki, choć w opisanej sytuacji może wybaczalny.

.............

Przepraszam - że tak długo nie wkleiłam, ale może to śmieszne - ale nie mogłam znaleźć tego tekstu.
Całość ukazała się w 4 i 5 numerze Wieści Rabczańskich a tu link do dwumiesięcznika.
http://wr.region-rabka.pl/?m=20120320
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wypiekibeaty.keep.pl
  • Podobne
    Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Pranie dywanĂłw, czyszczenie wykładzin, mycie okien, sprzątanie